środa, 17 lutego 2010

cos co kiedys wyprodukowalem i dalej sie tym podniecam

Alberta Wiercikusa znalem praktycznie od zawsze. Mieszkał na poddaszu mojej kamienicy, w małym mieszkanku, do którego prowadziły wiecznie zakurzone, drewniane schody.
Odkąd sięgam pamięcią nosił ten sam zniszczony, popielaty kapelusz, który notorycznie zsuwał mu się na czoło. Od zawsze miał też brodę, długą, gęstą i splątaną niczym krzak jałowca. Z gęstwiny tej brody, niczym maszt tonącego okrętu, wystawała fajka zakończona przepięknie rzeźbionym w morskie fale cybuchem. Z cybucha tego nigdy nie wydobywał się dym. Albert też nigdy jej nie wyciągał z ust. Nawet jak krzyczał na hałasujące na podwórku psy, w jakiś niewyjaśniony sposób fajka nie opuszczała swojego miejsca.

Ogólnie jakby nie patrzeć Albert Wiercikus był nader intrygującą postacią. Rzadko któremuś z sąsiadów udało się zagadać go dłużej niż przez pięć minut. Z reguły mówił tylko „dzień dobry” i szedł do siebie na poddasze a z toreb, które prawie zawsze taszczył ze sobą, wystawały postrzępione rogi najwyraźniej starych książek. Nikt nic o nim nie wiedział. Typowy przykład samotnika. Nie miał żony. Nikt nigdy nie widział u niego rodziny ani przyjaciół. Mimo tej samotności nie wyglądał na nieszczęśliwego. Albert Wiercikus był człowiekiem, któremu do pełni szczęścia wystarczyła własna osoba.
Albert Wiercikus tak mnie zaintrygował, że postanowiłem poprosić go o wywiad. Przydybałem go któregoś pięknego kwietniowego dnia jak schodził po schodach, pomrukując do siebie z zadowoleniem.
Wbrew moim oczekiwaniom, zgodził się z radością.
Tak, więc stoję pod drzwiami, Wiercikusa uzbrojony w zeszyt i ołówek i niezłomną wolę, że wreszcie spod tego ołówka trzymanego w spoconej dłoni wyjdzie na świat „dzieło przez duże D”.
Puk, puk. Mija chwila i drzwi otwiera mi Albert. – Wejdź proszę. Napijesz się herbaty? Mam specjalna odmianę z Peru. Trzymam ja na specjalne okazje a te ostatnio nie zdażaja się zbyt często. Może kapkę rumu?
Wszedłem i znalazłem się w innym, magicznym świecie. Powiem Wam szczerze, ze kiedy wyobrażałem sobie mieszkanie Alberta wyglądało ono jak skup makulatury albo magazyn starych szmat. No wiecie, to przez te książki, które wiecznie do siebie znosił. Myliłem się, i to bardzo. Książki oczywiście były, nawet setki a może i tysiące. Poustawiane na półkach, wysoko aż po sufit, równo i prosto niczym warta przy Grobie Nieznanego Żołnierza.
Książki te zajmowały praktycznie każdy wolny centymetr ściany. Gdzieniegdzie tylko, Albert zostawił kawałek muru, po to tylko, żeby przykryć go jakąś stara mapa, jakimś kompasem czy też busola. W centralnej części mieszkania, tam gdzie większość rodzin trzyma telewizor, stal wielki fotel, na którym drzemał kot. Fotel był tak ustawiony, żeby kot grzał się w promieniach słońca przepuszczanych przez rozsunięte, ciężkie zasłony. Na podłodze leżał gruby, pokryty wschodnimi wzorami dywan. Wszędzie panował niesamowity porządek. Na środku dużego pokoju stal ciężki dębowy stół, do którego zaprosił mnie gospodarz.
- Dzień dobry. Nazywam się Albert Wiercikus i jestem Kapitanem Żeglugi Morskiej w stanie spoczynku. Jestem tez podróżnikiem i badaczem – Zaczął bez zbędnych ceregieli Albert a mnie zamurowało. No, no, patrzcie, z kim to ja mieszkam w tej samej kamienicy. Takiego obrotu sprawy nie przewidywałem. Musiałem szybko wymyślec jakieś pasujące pytanie.
- Panie Albercie. Czy mógłby Pan opowiedzieć jak zaczęła się pańska przygoda z morzem?
- Oczywiście, z wielka przyjemnością. Zaczęło się to, gdy miałem lat osiemnaście, może dziewiętnaście. Koleje losu wygnały mnie do Egiptu gdzie z braku innego zajęcia pracowałem jako majtek na barce wycieczkowej kursującej po Nilu. Tam tez poznałem rosyjskiego kapitana Załganowa, znanego i cenionego marynarza i podróżnika. A było to tak.: Jedna z turystek, Amerykanka, fotografując żurawie tak bardzo wychyliła się przez barierkę, ze wpadła do wody. „Człowiek za burta!” krzyknąłem i pobiegłem po kamizelkę ratunkowa, ewentualnie koło, żeby rzucić topielcowi. Jak wiadomo w Nilu aż roi się od aligatorów. Toteż chaotyczne młócenie wody w wykonaniu turystki zainteresowało parę okazów, które zaczęły się zbliżać z widocznym zaciekawieniem, tudzież ochotą na małą przekąskę. Zdążyłem wrócić z kapokiem, patrzę a tu jeden już prawie wita się z przerażoną przedstawicielka kultury świata zachodniego. No to wziąłem zamach i rzucam, proszę ja ciebie, ten kapok do wody. Nie w stronę turystki tylko prosto w aligatora. Ludzie na pokładzie zamarli, myśląc sobie ze spudłowałem, ze to już koniec, ale ja mam plan. Otóż aligator to głupie zwierze i generalnie żre wszystko, co akurat mu się przed pyskiem rusza. Nie namyślając się, złapało w paszcze kapok i nura w głębiny. Nasze kapoki bracie to była wtedy nowość. Same napełniały się gazem z małego zbiorniczka przy pasku. Kiedy tylko aligator zniknął w odmętach kapok napełnił się i rozerwało gada na strzępy. Huk był taki, ze pozostałe bestie pouciekały w szuwary a my na spokojnie wyciągnęliśmy na pokład ledwie żywa turystkę.
- I tak poznał pan Kapitana Załganowa?
- Tak, kapitan wtedy zwiedzał Egipt i był na tej barce. Tak mu spodobała się moja pierwszorzędna akcją, że spytał się, czy zamustruję się na jego łajbę – Stracha. Akurat potrzebował majtka, zbierał załogę na rejs dookoła świata.
- I opłynął pan z nim świat?
- Tak, dokładnie dwa razy.
- Kiedy rozeszły się wasze drogi, pan dalej kontynuował swoja przygodę z morzem?
- Tak, ale wtedy wybuchła II Wojna Światowa. Akurat byłem w Australii i zaciągnąłem się do ich marynarki. Dostałem przydział na łódź podwodną. Trochę klaustrofobiczne przeżycie. Z marynarza stałem się sardynką w puszce.
- Czy pańska łódź zatopiła jakiś statek?
- Nie, zajmowaliśmy się dostarczaniem zaopatrzenia do okupowanego przez Japończyków Singapuru. Port był zablokowany od strony lądu, jak i morza. Wpadłem wtedy na genialny plan. Znaczy się genialny to on był, ale na samym początku. Otóż pomyślałem, że jak nie będziemy wyglądać jak łódź podwodna to nas ci Japończycy nie zatopią. Tylko jak tu się inteligentnie zamaskować? Cóż może mieć taki rozmiar jak łódź podwodna? Jedynie góra lodowa, ale w tamtym klimacie takie się nie trafiają. Otóż, mój panie, wieloryb! Ten wielki ssak zainspirował mnie. Po paru przeróbkach nasza łajba wyglądała dokładnie jak pokaźnych rozmiarów kaszalot. Na początku wszystko działało poprawnie. Przez parę rejsów nic się nie działo, nikt do nas nie strzelał, ponieważ wróg widział przed sobą tylko spokojnego, pokojowo nastawionego kaszalota. Wszystko zmieniło się, kiedy w okolicy pojawił się kuter wielorybniczy. Zapomniałem, że ten wszystkożerny naród uwielbia wprost wieloryby. Szczególnie w postaci sushi. Całe szczęście, że spotkaliśmy się w dość dużej odległości od floty wojennej. Jakie zdziwienie musiało się malować na twarzach załogi, kiedy po wyciągnięciu harpuna zobaczyli na jego końcu kawałek peryskopu.
- Wojna się skończyła. Co było dalej?
- Dalej była wyprawa Kon-Tiki. Paru zapaleńców postanowiło dowieść, że parę tysięcy lat temu Polinezję zaludnili przybysze z terenów obecnego Peru. Przybysze ci, mieli dokonać tego na tratwach z drzewa balsa. Kilka tysięcy mil morskich na paru pniach.
- Udało się?
- Ależ oczywiście. Zajęło nam to parę lat, łącznie z przygotowaniami. To był czterdziesty ósmy rok. Praktycznie żadnej technologii, bale były łączone linami, na środku tratwy stał szałas a naszym jedynym kontaktem ze światem była radiostacja, która działała bardzo rzadko. Za to spokój, świeże rybki codziennie, dużo słońca. Istne wakacje.
- To niesamowite! Wprost nie mieści mi się to w głowie. Nie obawialiście się sztormów?
- Na początku to tak, ale potem, kiedy zobaczyliśmy jak sprawuje się nasza tratewka na falach wszelkie obawy szybko nas opuściły.
- Co było później?
- Później to ja bracie postanowiłem zagrzać trochę miejsca tam na Wyspach Polinezyjskich. Klimat wprost wymarzony, cisza i spokój. Tylko zwyczaje trochę dziwaczne. Wszyscy tam byli bardzo mili, ogólnie to żywili mnie wyśmienicie, tak, że przytyłem parę kilo. Często na mój widok oblizywali się wymownie i gładzili się po brzuchach. Kiedy zrozumiałem, co to znaczy było już praktycznie za późno.
- Ale zjeść to pana nie zjedli.
- No tak, kiedy zorientowałem się, o co chodzi dałem w nocy drapaka. Niezbyt mnie tam dobrze pilnowali. Myśleli, że z wyspy im nie ucieknę i tu się mylili. Dałem nogę dokładnie tak jak przybyłem. Nietypowo hehe! Otóż na tej wyspie mieli gejzery. Takie dziury w ziemi, które raz na jakiś czas wyrzucały w górę tysiące hektolitrów gorącej wody. Niektóre z nich potrafiły wystrzelić wrzątek na kilkadziesiąt metrów w górę. Z kijków bambusa zrobiłem stelaż, do stelaża tego igłą i nicią, z którymi jak każdy marynarz się nie rozstaję, przyszyłem moją koszulę. No i lotnię miałem gotową. Wystarczyło tylko przetoczyć w miarę duży głaz i zatkać gejzer. Usiąść i czekać aż woda wystrzeli mnie pod obłoki.
- Rozumiem, że plan powiódł się doskonale?
- Ależ nie. Woda owszem i wystrzeliła mnie dość wysoko, tylko, że ja przecież miałem parę kilo nadwagi. Uleciałem na tej mojej lotni tylko do następnej wysepki. Niby to sukces, bo uciekłem od tych barbarzyńców, ale wciąż byłem z dala od wszelkiej cywilizacji.
- Więc jak panu udało się dotrzeć do najbliższego portu?
- Cała ta lotnicza przygoda podsunęła mi pewien pomysł. W okolicy aż roiło się od albatrosów. Wielkie te ptaszyska, że ho ho. Rozpiętość skrzydeł nawet trzy metry! Pomyślałem sobie, że mogę tak jednego wykorzystać. Jakoś zmusić go do lotu i pokierować go w odpowiednią stronę. Tylko jak to zrobić? Jak je wytresować? Ptaszyska te wcale nie są pozytywnie nastawione do ludzi. Przekonało mnie o tym parę guzów na głowie, bo chociaż dydaktycznie są niereformowalne to dzioby mają twarde.
- No, ale tym razem też się Panu udało?
- Tak, ale o tym opowiem na naszym następnym spotkaniu.

C.D.N

Felieton o Warszawie, tez archiwum

Wśród wielu wad jakie posiadam jest jedna, która w ostatnich dniach dość często daje o sobie znać. Otóż spóźniam się. Żeby ktoś nie pomyślał sobie, że ta wada nawiedziła mnie całkiem niedawno, spieszę z wyjaśnieniem, że tak nie jest. Spóźnialstwo praktykuję od bardzo dawna. Dokładnie to od momentu kiedy pierwszy raz poszedłem sam do szkoły. Według moich rodziców moje spóźnialstwo objawiło się znacznie wcześniej. Godzina w jakiej przyszedłem na ten świat to ósma zero pięć. Te pięć minut po ósmej prześladowało mnie cała podstawówkę, szkołę średnią, studia i każdą pracę jaką miałem.
Wygląda na to, że Wszechmogący wytyczając ścieżki życia jakimi podążać mi przyszło skierował móje kroki na ścieżkę „będziesz się wiecznie spóźniał”. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że na swój pogrzeb też się spóźnię.
Tak też było dzisiaj. Wstałem zdecydowanie za późno. Jak zwykle Morfeusz nie chciał mnie wypuścić ze swoich objęć. Żeby nie było nieporozumień, tych mniej zorientowanych w mitoligii greckiej informuję, że Morfeusz to bóg snu i marzeń sennych. Prysznic, szybkie śniadanie (obowiązkowe) i pędzę na uczelnię. Dzieki zrządzeniu losu pół roku temu zamieszkałem w Centrum Warszawy, na ulicy Marszałkowskiej, tak więc do szkoły daleko nie mam. Spacerkiem piętnaście minut. Nim się obejrzałem już byłem na Świętokrzyskiej. Lawirując między wszędobylskimi samochodami, prułem ostro przed siebie. Nagle chwila olśnienia, gra światła i cienia, magia chwili, niczym po dotknięciu czarodziejskiej różdżki ulica się zmienia. Tak w mgnieniu oka. Niby to ta sama Świętokrzyska ale tak naprawdę inna. Tak jakbym znalazł się w tym samym miejscu ale w innym czasie, może w innym wymiarze.
Zatrzymałem się i rozejrzałem wokoło. Nie chciałem stracić tego momentu. Przegapić go w pośpiechu. Właśnie za to kocham Warszawę, za te chwile i miejsca, którymi potrafi obdarzać każdego, kto potrafi zatrzymać się w codziennym biegu i rozejrzeć się naokoło. Jesień w Łazienkach, feria barw w spadających liściach. Wiosna na Starówce obwieszczana przez rozkrzyczane wróble, zima w Parku Saskim i zaduma przy Grobie Nieznanego Żołnierza, te magiczne miejsca istnieją. Trzeba je tylko zauważyć, przybrać w odpowiedni czas i nastrój.
Kiedyś znajdowanie takich magicznych chwil w moim mieście przychodziło mi zdecydowanie łatwiej. Teraz zabiegany po prostu ich nie widzę.
Kocham Warszawe chociaż to trudna miłość. Warszawa nie jest perfekcyjnym, pocztówkowym miastem takim jak Praga czy Wiedeń. Warszawa to miasto bohaterskie a przez to i tragiczne. Za swoje bohaterstwo nie raz musiała płacić zniszczeniami, których efekty widać, aż do dziś. Warszawa to miasto niezeniszczalne. Pełne mocy, nieokreślonej siły. Tę tajemniczą siłę Warszawy opisał w roku 1948 Jan Parandowski. "Wiara w genius loci nie jest przesądem. Jest to symbol owej tajemniczej siły, którą posiadają pewne miejsca, wciąż odradzające się, nieśmiertelne. Nie miał tej siły Babilon, Niniwa, Kartagina, była ona w Rzymie, Atenach. Gdy po zrzuceniu niewoli tureckiej, rozważano, gdzie założyć stolicę niepodległej Grecji, król Otton wskazał Ateny. Wydawało się to absurdem. Ateny - to była garść lepianek, zamieszkanych przez nędzarzy, pod ruinami Akropolu. Lecz król się uparł i zwyciężył. Ateny bowiem, w swej pustce, były czymś więcej niż przestrzenią, na której można rozplanować ulice i wystawić domy. Były hasłem, zaklęciem magicznym, powołującym do życia geniusza tego skrawka tej spiekłej ziemi. Taki sam geniusz kształtuje losy Warszawy”.
Jej piękno, z którym wcale się nie afiszuje trzeba umieć odkrywać. Zejść z wytartych przez turystów szlaków. Nie ograczniczać się tylko do spacerów na trasie Starówka – Łazienki. Trzeba zapuścić się na Pragę, Sielce, Czerniaków, Żoliborz czy Wolę. Tam bije serce tego miasta. Serce, którego bicie możesz usłyszeć kiedy tylko zechcesz.
W swoim życiu przyszło mi mieszkać w wielu miejsach, na wiele lat opuściłem Warszawe i Polskę. Jednak w snach wracałem spowrotem. Spacerowałem po ulicach, jeździłem tramwajem. Miałem drugie życie. Takie zwyczajne, warszawskie życie. Tyle, że w śnie.
Cóż, nic nie trwa wiecznie i chwila, która tak mnie oczarowała również odeszła, tak samo jak przyszła – nagle, niespodziewanie. Cienie ułożyły się pod innym kątem, promienie słońca zamiast gzymsów na kamienicy oświetliły paskudną płachtę reklamy i czar prysł. Znowu znalazłem się na zatłoczonej, głośnej i obklejonej plakatami Świętokrzyskiej.
Przez tę dość długą chwilę zadumy nie trafiłem na pierwszy wykład. Jednak dzięki niej przypomniałem sobie za czym tak bardzo tęskniłem będąc na obczyźnie. Przypomniałem sobie, że jestem Warszawiakiem.

Archiwum. Napisalem to duzo wczesniej ale od czegos musze zaczac. Jak skoncze sesje to zaczne tworzyc.

Tak od swieta, żeby oderwać Czytelnika od świata polityki, tudzież wydarzeń szumnie nazywanych kulturalnymi, postanowiłem napisać o …. siłowni. Temat może nie tyle lekki, co na pewno nie angażujący zbyt wielkiej ilości szarych komórek (teoretycznie). Tak więc proponuję, żeby chociaż na sekundę odprężyć się, pozwolić impulsom elektromagnetycznym na małą przerwę w szaleńczym biegu pomiędzy synapsami, na małą przerwę na papieroska , czy też może raczej na szejka proteinowego.

Siłownię często postrzega się przez pryzmat ogolonych, wielkich karków, które to z braku innych zainteresowań, napędzani produktami przemysłu farmaceutycznego krajów byłej RWPG, pocą się wyciskając tony żelastwa.

Podobno punkt widzenia jest zależny od punktu siedzenia.

Kiedy jestem psychicznie zmęczony pracą, nie marze o niczym innym tylko o tym żeby wreszcie na chwilę wyłączyć przegrzany całodziennym główkowaniem mózg. Teoretycznie są ponoć lepsze formy relaksu. Chociażby taka joga czy też medytacja. Nie jestem ekspertem w tych dziedzinach, ale czyż nie chodzi tu o to samo?

Jedynie las i góry są w stanie tak bardzo mnie uspokoić jak siłownia. Niestety (może jednak stety, bo mieszczuch ze mnie straszny) przyszło mi mieszkać w mieście i do lasu jak i też do gór mam spory kawałek. Z powodu psich kup, wrzeszczących dzieci, miłośników biesiad pod chmurką, bombardujących odchodami gołębi i innych nieprzyjemnych czynników zewnętrznych, relaks w parku zupełnie odpada. Kiedyś Łazienki były taką oazą spokoju ale ostatnio przeładowane turystami zupełnie zatraciły swój urok.

Tak więc, jak już wspomniałem, ścigany natłokiem spraw bieżących, jazgotem telefonów, brzemieniem odpowiedzialności dorosłego człowieka, uciekam na siłownię. Buszując niedawno na stronach internetowych gazety WSD „Tworzywo”, znalazłem felieton na podobny temat. Niestety (dla mnie) autor użył bardzo dobrego porównania do dżungli, którego to z oczywistych powodów użyć nie mogę.

Chociaż z drugiej strony, chyba nie popełnię plagiatu korzystając w paru linijkach z tak dobrego pomysłu?

Niczym Tony Halik, maskując się dresem w trzy paski zagłębiam się w gąszcz amazońskiej dżungli. Wokół mnie ryki dzikich drapieżników (koledzy wyciskają na ławeczkach sztangi), gazele niespokojnie strzygąc uszami (tudzież oczami tylko że nie strzygąc ale strzelając na boki) obserwują otoczenie (raczej kanał MTV w telewizorze).

Niestety, muszę tu skończyć przepraszając jednocześnie autora poprzedniego felietonu. Chylę czoła przed pomysłowością i przepraszam za te parę słów. Nie mogłem opanować pokusy.

Kiedy ćwiczę, jedyne co absorbuje moją uwagę to praca mojego ciała. Pomalutku w organizmie zaczyna działać adrenalina i tak samo powoli zapominam o pracy i o ludziach, którzy tego dnia mnie zdenerwowali (a tych jest niemało). Złość i wszystkie moje negatywne emocję zmieniam w kropelki potu, które skapują na podłogę. Plask… i po kłopocie.

Dzięki temu, po półtora godzinnym wycisku jaki sobie funduję, wychodzę z nastawieniem do życia godnym Mahatmy Ghandiego.

Jest jeszcze drugi aspekt. Ktoś może nazwać mnie typowym samcem, ale według mnie każdy facet powinien uprawiać jakiś sport. Jesteśmy tak skonstruowani, potrzebujemy wysiłku fizycznego. Natura lub Bóg (niepotrzebne skreślić) obdarowały nas mięśniami, które w zamierzchłych czasach były gwarantem przeżycia. Polowanie na mamuty zastąpiło ślęczenie przed komputerami a ryzyko pożarcia przez tygrysa szablastozębnego zastąpiło ryzyko zawału. Brzuszki nam urosły i z myśliwych, czy też wojowników zmieniliśmy się w budynie.

Tak panowie, najwyższy czas uderzyć się w pierś, podźwignąć z krzesła cztery litery (plus kilka kilo nadwagi) i popracować trochę fizycznie. Nagrodą jest mocny sen i błysk podziwu w oczach partnerki.