czwartek, 12 sierpnia 2010

Do E.O

Ziom
Znasz mnie i moje poglady, wiesz dobrze, ze cala ta zgraje dewotow najchętniej wysłałbym do domu bez klamek. Jednak wbrew pozorom rozumiem ich zacietrzewienie i uwielbienie dla dogmatu, dla symbolu krzyza. Dogmatyzm jest cecha ludzi prostych, którzy bez zadawania pytan, będą przestrzegac „odgornie” ustalonych regul. Tak jest latwiej. Takim wlasnie postepowaniem cechuja się wyznawcy skrajnych poglądów politycznych. Ultra prawicowcy niewiele się roznia światopoglądowo od skrajnych komunistow. Laczy ich dogmatyzm i uwielbienie autorytetu.
Przepraszam za porównanie, na pewno uraze tym wielu, ale nie sadzisz ze istnieje jakas analogia do postepowania ludzi skupionych wokół krzyza na Krakowskim Przedmieściu do tego co dzialo się w lesie pod Katyniem? My jesteśmy „ci prawi, ci, którzy maja racje”, kazde nasze postepowanie jest właściwe i w słusznym celu. Nieważne czy opluwamy myślących inaczej, (innych = zlych), wyzywamy ich, palujemy czy tez mordujemy. Wazne, ze robimy to w słusznym celu. Jeszcze raz przepraszam za porównanie, ale chciałem pokazac tylko jak może być niebezpieczny radykalizm.
Wracając do meritum. Ja w tej calej sytuacji widze pare pozytywow. Pierwszym jest fakt, ze PiS w swym szaleńczym dzieleniu Polakow ( na tych stajacych po właściwej stronie i tych po stronie ZOMO) podzielil tez Kościół Katolicki (ich największego sojusznika). Strzelaja sobie w kolano, bo przymilając się radykałom zapominaja o umiarkowanych – a tych jest zdecydowanie wiecej. Tak samo w polityce jak i religii, wyrazne radykalizowanie poglądów spowoduje, ze od Pis odejda ci bardziej otwarci, łagodniejsi w swoich przekonaniach.
Wroze koniec PiSu. Gorzej, ze w związku z tym sympatie polityczne mogą przenieść się bardziej na lewa strone, czego bardzo bym nie chciał (chociaz dzisiaj czytałem, ze Olejniczak traci poparcie w Wawie).
Druga sprawa, krystalizuja się przekonania. Ci, którym ta sytuacja „zwisala” zaczynaja być zdenerwowani, co widzieliśmy niedawno, na Krakowskim. Demonstracja przeciwnikow krzyza pokazala tez, ze w Polsce zaczyna się tworzyc społeczeństwo obywatelskie, któremu po prostu zalezy, które wymaga od wladz jasnych i konkretnych działań. Dzieki takim postawom, oddolnej inicjatywie, może ktos wreszcie ruszy 4 litery i zacznie pracowac, tak jak się tego od niego wymaga. Nie tylko w tej konkretnej sprawie, ale tez w każdej innej.
Nastepnym plusem jest fakt, ze Polacy wyrażają swoje zdanie i opinie, nawet te kontrowersyjne i radykalne. Nie przyjmuja bez zrozumienia i nie trawia bezrefleksyjnie papki informacyjnej. Każdy na swój sposób „na chłopski rozum” analizuje i kontempluje to co się dzieje w około nas. Niektórzy mowia; „smieja się z nas na calym swiecie”. Może tak jest. Może zachodnie społeczeństwo wyzbylo się takich biegunowych przekonan i ich brak nie generuje takiej energii – agresji w debacie. Tyle, ze wedlug mnie, odsetek tych, którzy albo nie maja zdania, albo się nie interesuja jest zdecydowanie wiekszy niż w Polsce.
Mcdonaldyzm Ziom. Jesteśmy po to żeby produkowac i konsumowac, a nie po to żeby myśleć.
Najwyraźniej w Polsce nie jest z tym tak zle.
Czy powinno się zabrac krzyz z Krakowskiego Przedmieścia? Nie, bo to głupi pomysl. Ci ludzie, którzy go bronia pragna konfrontacji. Pragna być męczennikami, JEDYNYMI orędownikami sprawy polskiej. Jakakolwiek eskalacja konfliktu to woda na ich młyn.
Poza tym ich krzyk to krzyk rozpaczy ludzi, którzy widza, ze swiat wartosci, w które tak wierzyli zaczyna obracac się w niebyt. Nie będę rozpisywal się dlaczego tak się dzieje, ale kościoły pustoszeja. Ci ludzie to widza i chca pokazac wszystkim, ze te dwie deski sa tak naprawde czyms wiecej, idea, dla której warto zginac.
Czy tak jest? Ja tak nie uwazam, ja mam inne wartości. Jednak ja nie wykrzykuje ich plując w twarze tych, którzy się ze mna nie zgadzaja. Tyle, ze to już inna historia.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Mam prosbe do tych wszystkich 3 osob.....

... ktore czytaja mojego bloga o jeszcze odrobine cierpliwosci. Chronicznie brak mi czasu. Tak sie zlozylo, ze sie przeprowadzamy + adoptuje kota + w zwiazku z adopcja nowego kota musze wysterilizowac i przebadac obecnego + musze zabezpieczyc balkon w nowym mieszkaniu.

wtorek, 16 marca 2010

przepraszam Swiecie

ze nic nie napisalem. Niestety nie bylem w stanie gdyz:
malzonka zaniemogla i ratunek niesc jej musialem w tejze godzinie slabosci.

poniedziałek, 15 marca 2010

no wiec....

Poniewaz rzesze fanow mailuja, pisza smsy, dzwonia, tudziez osobiscie mnie motywuja, postanawiam cos dzisiaj napisac.
Teraz swiat ma zamrzec w oczekiwaniu.

sobota, 6 marca 2010

prosze o komentarze, zastanawiam sie czy pisac dalej

Henry nigdy się nie nudził, bardzo rzadko też miał na tyle dużo wolnego czasu, żeby móc pogrążyć się w lekturze gazety i pykając ulubioną fajkę wygodnie rozsiąść się w fotelu.
Posiadanie kilku osobowości powoduje, że człowiek nigdy nie może się zrelaksować – przynajmniej tak to wyglądało w przypadku Henry’ego. Całe szczęście, że wszystkie jego osobowości miały ustalony plan dnia, grafik, który był powszechnie akceptowany.
Tak więc pierwsza budziła się Betty, dama w średnim wieku, samotna, zodiakalna waga. Mało ekstrawagancka, raczej typowa kura domowa (przepraszam, „strażniczka ogniska domowego” jak to lubiła się określać). Ponieważ zawsze towarzyszyło jej poczucie obowiązku, Betty lubiła wstawać wcześnie rano, mniej więcej około godziny 6:00. Ścieliła łóżko, brała szybki prysznic, robiła śniadanie (plus kanapki do pracy), słuchała wiadomości w radiu a czasami dokańczała czytać gazetę z dnia poprzedniego. Punktualnie o 9:00 do drzwi podświadomości Henry’ego pukał Major. Betty otwierała, witała się, zakładała płaszcz ( w międzyczasie relacjonując Majorowi ranne wiadomości) i wychodziła. O godzinie 9:28 miała autobus do pobliskiego Miasteczka, gdzie jeździła codziennie na targ i do fryzjera. Jakkolwiek codzienne wizyty Betty na targu nie powinny nikogo dziwić. Wszak oprócz produktów spożywczych oferował on takie atrakcje jak; różne używane graty, ubrania i zwierzaki – a w szczególności koty, które Betty uwielbiała. Na targu było też zlokalizowane wesołe miasteczko, gdzie można było kupić prażone orzechy i wate cukrową. Jednak regularne wyjścia do fryzjera to już zupełnie co innego. Te codzienne wizyty w zakładzie „U Alfonsa” ( z przerwą na weekendy i „specjalne” dni w miesiącu), nie były bynajmniej spowodowane nadmierną dbałością o fryzurę Betty, która to była zawsze porządnie ułożona i spięta trzema spinkami. Poza tym średnio wnikliwy obserwator zauważyłby, że pan Alfons, zaraz po jej wejściu „udawał się na obiad”. Tak przynajmniej obwieszczała tabliczka, która wywieszał w witrynie zakładu.
Dlatego też takie zachowanie nie umknęło uwadze pani Watkins – sprzedawczyni ze sklepu mięsnego ulokowanego po drugiej stronie ulicy. Ta powszechnie znana i lubiana ze swojego rubasznego poczucia humoru starsza pani, może w wojsku nie była, jednak posiadała wszystkie cechy porządnego snajpera. Dwie z nich; dobre oko i cierpliwość przydawały się podczas długich godzin obserwacji otoczenia (tzn. wszystkiego co można zauważyć przez witrynę sklepu mięsnego, tj. wspomnianego już punktu pana Alfonsa, kwiaciarni umiejscowionej po prawej stronie fryzjera oraz sklepu spożywczego po lewej stronie).

CDN
Prosze o komentarze !!!

poniedziałek, 1 marca 2010



Prawdziwy macho ze swoim prawdziwym killerem.

Miro Drzewiecki

Normalnie staram sie nie pisac o polityce. Co prawda studiuje ten kierunek, ale nasza krajowa polityka mnie mierzi. To tak jak bycie gastrologiem wcale nie zmusza do pochylania sie nad kazda kupa. Jednak czasami, tak czlowieka emocje przypila, ze musi cos powiedziec. Z reguly jak sie wdepnie w g.... to sie mowi k.... No to ja niedoszly politolog, natknawszy sie na takie polityczne g.... chcialbym je skomentowac. Ostatnio duzo mowi sie o aferze hazardowej i o komisji z tym zwiazanej. Jakkolwiek istnienie takich komisji wedlug mnie pozbawione jest sensu, tak naglasnianie ( i to nawet z przesada) wystepkow politykow jak najbardziej jest potrzebne. Polityk, z racji wykonywanego przez siebie zawodu (niektorzy mowia o misji) narazony jest na ataki z kazdej mozliwej strony. Ryzyko zawodowe, mozna by rzec. Jesli taki polityk mysli, ze dziennikarze nie czekaja na jego najmniejsze potkniecie to albo jest naiwny jak dziecko, albo ma swiat skrzywiony przez narkotyki i alkohol. Jesli jest sie ministrem, cokolwiek by sie nie robilo, trzeba sie nad tym zastanowic nie 2, nie 3 ale 10 razy. Z pewnych znajomosci po prostu trzeba zrezygnowac. Takie zycie Panie Miroslawie. Tym bardziej, ze taki znajomy, kumpel czy "przyjaciel" moze stanowic realne zagrozenie. Historia pani Sawickiej chyba Pana nie uswiadomila? Moze zapomnial Pan takie nazwisko jak Lipiec? (nomen omen Panski poprzednik). Polityk, ktory nie zdaje sobie sprawy z zagrozen nie powinien zajmowac sie polityka w ogole.
Lobbing to nic zlego. Rozne grupy interesu lobbuja tak w polskim jak i w innych parlamentach. Na tym polega polityka, reprezentuje sie grupy interesu. Niewazne czy sa to gospodynie wiejskie, zwolennicy miekkich narkotykow czy tez chociazby tacy mleczarze. Rozumiem, jesli wspiera sie takie dzialania, ktore w posredni czy tez bezposredni sposob sa dobre dla kraju. Tacy mleczarze na przyklad. Przyjmijmy, ze lobbuja za wprowadzeniem cla na wyroby mleczne. Oczywiscie, robia to we wlasnym interesie, ale dzieki temu skorzystaja tez rolnicy produkujacy mleko, budzet (cla, wzrost zatrudnienia), ZUS i KRUS.
Branza hazadrowa i kumpel od jednorekich bandytow to co innego. Na tym ani nie zyska spoleczenstwo ani buzdet.
To okradanie Polski, i chociaz nie mam zapedow nacjonalistycznych to takie dzialanie panie Drzewiecki budzi moj niesmak. Natomiast Panskie pozniejsze zachowanie, wzbudza juz tylko odraze. Atakowanie polityki (jaka by nie byla), politykow i dziennikarzy (jacy by nie byli) i oskarzanie ich o nagonke, smierc matki to juz przesada. Nie ma ludzi nieomylnych, kazdy moze zbladzic, kazdy moze upasc. Wtedy dopiero mozna odroznic Polityka od politykiera, wlasnie po jego zachowaniu w takiej sytuacji. Gdyby byl Pan politykiem, umialby Pan sie przyznac do bledu. Przeprosic i usunac sie w cien. Uciec za granice i rzucac oszczerstwa z bezpiecznej odleglosci moze kazdy. Dlatego jako polityk jest Pan dla mnie skonczony. Mam nadzieje, ze nie tylko dla mnie.

środa, 17 lutego 2010

cos co kiedys wyprodukowalem i dalej sie tym podniecam

Alberta Wiercikusa znalem praktycznie od zawsze. Mieszkał na poddaszu mojej kamienicy, w małym mieszkanku, do którego prowadziły wiecznie zakurzone, drewniane schody.
Odkąd sięgam pamięcią nosił ten sam zniszczony, popielaty kapelusz, który notorycznie zsuwał mu się na czoło. Od zawsze miał też brodę, długą, gęstą i splątaną niczym krzak jałowca. Z gęstwiny tej brody, niczym maszt tonącego okrętu, wystawała fajka zakończona przepięknie rzeźbionym w morskie fale cybuchem. Z cybucha tego nigdy nie wydobywał się dym. Albert też nigdy jej nie wyciągał z ust. Nawet jak krzyczał na hałasujące na podwórku psy, w jakiś niewyjaśniony sposób fajka nie opuszczała swojego miejsca.

Ogólnie jakby nie patrzeć Albert Wiercikus był nader intrygującą postacią. Rzadko któremuś z sąsiadów udało się zagadać go dłużej niż przez pięć minut. Z reguły mówił tylko „dzień dobry” i szedł do siebie na poddasze a z toreb, które prawie zawsze taszczył ze sobą, wystawały postrzępione rogi najwyraźniej starych książek. Nikt nic o nim nie wiedział. Typowy przykład samotnika. Nie miał żony. Nikt nigdy nie widział u niego rodziny ani przyjaciół. Mimo tej samotności nie wyglądał na nieszczęśliwego. Albert Wiercikus był człowiekiem, któremu do pełni szczęścia wystarczyła własna osoba.
Albert Wiercikus tak mnie zaintrygował, że postanowiłem poprosić go o wywiad. Przydybałem go któregoś pięknego kwietniowego dnia jak schodził po schodach, pomrukując do siebie z zadowoleniem.
Wbrew moim oczekiwaniom, zgodził się z radością.
Tak, więc stoję pod drzwiami, Wiercikusa uzbrojony w zeszyt i ołówek i niezłomną wolę, że wreszcie spod tego ołówka trzymanego w spoconej dłoni wyjdzie na świat „dzieło przez duże D”.
Puk, puk. Mija chwila i drzwi otwiera mi Albert. – Wejdź proszę. Napijesz się herbaty? Mam specjalna odmianę z Peru. Trzymam ja na specjalne okazje a te ostatnio nie zdażaja się zbyt często. Może kapkę rumu?
Wszedłem i znalazłem się w innym, magicznym świecie. Powiem Wam szczerze, ze kiedy wyobrażałem sobie mieszkanie Alberta wyglądało ono jak skup makulatury albo magazyn starych szmat. No wiecie, to przez te książki, które wiecznie do siebie znosił. Myliłem się, i to bardzo. Książki oczywiście były, nawet setki a może i tysiące. Poustawiane na półkach, wysoko aż po sufit, równo i prosto niczym warta przy Grobie Nieznanego Żołnierza.
Książki te zajmowały praktycznie każdy wolny centymetr ściany. Gdzieniegdzie tylko, Albert zostawił kawałek muru, po to tylko, żeby przykryć go jakąś stara mapa, jakimś kompasem czy też busola. W centralnej części mieszkania, tam gdzie większość rodzin trzyma telewizor, stal wielki fotel, na którym drzemał kot. Fotel był tak ustawiony, żeby kot grzał się w promieniach słońca przepuszczanych przez rozsunięte, ciężkie zasłony. Na podłodze leżał gruby, pokryty wschodnimi wzorami dywan. Wszędzie panował niesamowity porządek. Na środku dużego pokoju stal ciężki dębowy stół, do którego zaprosił mnie gospodarz.
- Dzień dobry. Nazywam się Albert Wiercikus i jestem Kapitanem Żeglugi Morskiej w stanie spoczynku. Jestem tez podróżnikiem i badaczem – Zaczął bez zbędnych ceregieli Albert a mnie zamurowało. No, no, patrzcie, z kim to ja mieszkam w tej samej kamienicy. Takiego obrotu sprawy nie przewidywałem. Musiałem szybko wymyślec jakieś pasujące pytanie.
- Panie Albercie. Czy mógłby Pan opowiedzieć jak zaczęła się pańska przygoda z morzem?
- Oczywiście, z wielka przyjemnością. Zaczęło się to, gdy miałem lat osiemnaście, może dziewiętnaście. Koleje losu wygnały mnie do Egiptu gdzie z braku innego zajęcia pracowałem jako majtek na barce wycieczkowej kursującej po Nilu. Tam tez poznałem rosyjskiego kapitana Załganowa, znanego i cenionego marynarza i podróżnika. A było to tak.: Jedna z turystek, Amerykanka, fotografując żurawie tak bardzo wychyliła się przez barierkę, ze wpadła do wody. „Człowiek za burta!” krzyknąłem i pobiegłem po kamizelkę ratunkowa, ewentualnie koło, żeby rzucić topielcowi. Jak wiadomo w Nilu aż roi się od aligatorów. Toteż chaotyczne młócenie wody w wykonaniu turystki zainteresowało parę okazów, które zaczęły się zbliżać z widocznym zaciekawieniem, tudzież ochotą na małą przekąskę. Zdążyłem wrócić z kapokiem, patrzę a tu jeden już prawie wita się z przerażoną przedstawicielka kultury świata zachodniego. No to wziąłem zamach i rzucam, proszę ja ciebie, ten kapok do wody. Nie w stronę turystki tylko prosto w aligatora. Ludzie na pokładzie zamarli, myśląc sobie ze spudłowałem, ze to już koniec, ale ja mam plan. Otóż aligator to głupie zwierze i generalnie żre wszystko, co akurat mu się przed pyskiem rusza. Nie namyślając się, złapało w paszcze kapok i nura w głębiny. Nasze kapoki bracie to była wtedy nowość. Same napełniały się gazem z małego zbiorniczka przy pasku. Kiedy tylko aligator zniknął w odmętach kapok napełnił się i rozerwało gada na strzępy. Huk był taki, ze pozostałe bestie pouciekały w szuwary a my na spokojnie wyciągnęliśmy na pokład ledwie żywa turystkę.
- I tak poznał pan Kapitana Załganowa?
- Tak, kapitan wtedy zwiedzał Egipt i był na tej barce. Tak mu spodobała się moja pierwszorzędna akcją, że spytał się, czy zamustruję się na jego łajbę – Stracha. Akurat potrzebował majtka, zbierał załogę na rejs dookoła świata.
- I opłynął pan z nim świat?
- Tak, dokładnie dwa razy.
- Kiedy rozeszły się wasze drogi, pan dalej kontynuował swoja przygodę z morzem?
- Tak, ale wtedy wybuchła II Wojna Światowa. Akurat byłem w Australii i zaciągnąłem się do ich marynarki. Dostałem przydział na łódź podwodną. Trochę klaustrofobiczne przeżycie. Z marynarza stałem się sardynką w puszce.
- Czy pańska łódź zatopiła jakiś statek?
- Nie, zajmowaliśmy się dostarczaniem zaopatrzenia do okupowanego przez Japończyków Singapuru. Port był zablokowany od strony lądu, jak i morza. Wpadłem wtedy na genialny plan. Znaczy się genialny to on był, ale na samym początku. Otóż pomyślałem, że jak nie będziemy wyglądać jak łódź podwodna to nas ci Japończycy nie zatopią. Tylko jak tu się inteligentnie zamaskować? Cóż może mieć taki rozmiar jak łódź podwodna? Jedynie góra lodowa, ale w tamtym klimacie takie się nie trafiają. Otóż, mój panie, wieloryb! Ten wielki ssak zainspirował mnie. Po paru przeróbkach nasza łajba wyglądała dokładnie jak pokaźnych rozmiarów kaszalot. Na początku wszystko działało poprawnie. Przez parę rejsów nic się nie działo, nikt do nas nie strzelał, ponieważ wróg widział przed sobą tylko spokojnego, pokojowo nastawionego kaszalota. Wszystko zmieniło się, kiedy w okolicy pojawił się kuter wielorybniczy. Zapomniałem, że ten wszystkożerny naród uwielbia wprost wieloryby. Szczególnie w postaci sushi. Całe szczęście, że spotkaliśmy się w dość dużej odległości od floty wojennej. Jakie zdziwienie musiało się malować na twarzach załogi, kiedy po wyciągnięciu harpuna zobaczyli na jego końcu kawałek peryskopu.
- Wojna się skończyła. Co było dalej?
- Dalej była wyprawa Kon-Tiki. Paru zapaleńców postanowiło dowieść, że parę tysięcy lat temu Polinezję zaludnili przybysze z terenów obecnego Peru. Przybysze ci, mieli dokonać tego na tratwach z drzewa balsa. Kilka tysięcy mil morskich na paru pniach.
- Udało się?
- Ależ oczywiście. Zajęło nam to parę lat, łącznie z przygotowaniami. To był czterdziesty ósmy rok. Praktycznie żadnej technologii, bale były łączone linami, na środku tratwy stał szałas a naszym jedynym kontaktem ze światem była radiostacja, która działała bardzo rzadko. Za to spokój, świeże rybki codziennie, dużo słońca. Istne wakacje.
- To niesamowite! Wprost nie mieści mi się to w głowie. Nie obawialiście się sztormów?
- Na początku to tak, ale potem, kiedy zobaczyliśmy jak sprawuje się nasza tratewka na falach wszelkie obawy szybko nas opuściły.
- Co było później?
- Później to ja bracie postanowiłem zagrzać trochę miejsca tam na Wyspach Polinezyjskich. Klimat wprost wymarzony, cisza i spokój. Tylko zwyczaje trochę dziwaczne. Wszyscy tam byli bardzo mili, ogólnie to żywili mnie wyśmienicie, tak, że przytyłem parę kilo. Często na mój widok oblizywali się wymownie i gładzili się po brzuchach. Kiedy zrozumiałem, co to znaczy było już praktycznie za późno.
- Ale zjeść to pana nie zjedli.
- No tak, kiedy zorientowałem się, o co chodzi dałem w nocy drapaka. Niezbyt mnie tam dobrze pilnowali. Myśleli, że z wyspy im nie ucieknę i tu się mylili. Dałem nogę dokładnie tak jak przybyłem. Nietypowo hehe! Otóż na tej wyspie mieli gejzery. Takie dziury w ziemi, które raz na jakiś czas wyrzucały w górę tysiące hektolitrów gorącej wody. Niektóre z nich potrafiły wystrzelić wrzątek na kilkadziesiąt metrów w górę. Z kijków bambusa zrobiłem stelaż, do stelaża tego igłą i nicią, z którymi jak każdy marynarz się nie rozstaję, przyszyłem moją koszulę. No i lotnię miałem gotową. Wystarczyło tylko przetoczyć w miarę duży głaz i zatkać gejzer. Usiąść i czekać aż woda wystrzeli mnie pod obłoki.
- Rozumiem, że plan powiódł się doskonale?
- Ależ nie. Woda owszem i wystrzeliła mnie dość wysoko, tylko, że ja przecież miałem parę kilo nadwagi. Uleciałem na tej mojej lotni tylko do następnej wysepki. Niby to sukces, bo uciekłem od tych barbarzyńców, ale wciąż byłem z dala od wszelkiej cywilizacji.
- Więc jak panu udało się dotrzeć do najbliższego portu?
- Cała ta lotnicza przygoda podsunęła mi pewien pomysł. W okolicy aż roiło się od albatrosów. Wielkie te ptaszyska, że ho ho. Rozpiętość skrzydeł nawet trzy metry! Pomyślałem sobie, że mogę tak jednego wykorzystać. Jakoś zmusić go do lotu i pokierować go w odpowiednią stronę. Tylko jak to zrobić? Jak je wytresować? Ptaszyska te wcale nie są pozytywnie nastawione do ludzi. Przekonało mnie o tym parę guzów na głowie, bo chociaż dydaktycznie są niereformowalne to dzioby mają twarde.
- No, ale tym razem też się Panu udało?
- Tak, ale o tym opowiem na naszym następnym spotkaniu.

C.D.N

Felieton o Warszawie, tez archiwum

Wśród wielu wad jakie posiadam jest jedna, która w ostatnich dniach dość często daje o sobie znać. Otóż spóźniam się. Żeby ktoś nie pomyślał sobie, że ta wada nawiedziła mnie całkiem niedawno, spieszę z wyjaśnieniem, że tak nie jest. Spóźnialstwo praktykuję od bardzo dawna. Dokładnie to od momentu kiedy pierwszy raz poszedłem sam do szkoły. Według moich rodziców moje spóźnialstwo objawiło się znacznie wcześniej. Godzina w jakiej przyszedłem na ten świat to ósma zero pięć. Te pięć minut po ósmej prześladowało mnie cała podstawówkę, szkołę średnią, studia i każdą pracę jaką miałem.
Wygląda na to, że Wszechmogący wytyczając ścieżki życia jakimi podążać mi przyszło skierował móje kroki na ścieżkę „będziesz się wiecznie spóźniał”. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że na swój pogrzeb też się spóźnię.
Tak też było dzisiaj. Wstałem zdecydowanie za późno. Jak zwykle Morfeusz nie chciał mnie wypuścić ze swoich objęć. Żeby nie było nieporozumień, tych mniej zorientowanych w mitoligii greckiej informuję, że Morfeusz to bóg snu i marzeń sennych. Prysznic, szybkie śniadanie (obowiązkowe) i pędzę na uczelnię. Dzieki zrządzeniu losu pół roku temu zamieszkałem w Centrum Warszawy, na ulicy Marszałkowskiej, tak więc do szkoły daleko nie mam. Spacerkiem piętnaście minut. Nim się obejrzałem już byłem na Świętokrzyskiej. Lawirując między wszędobylskimi samochodami, prułem ostro przed siebie. Nagle chwila olśnienia, gra światła i cienia, magia chwili, niczym po dotknięciu czarodziejskiej różdżki ulica się zmienia. Tak w mgnieniu oka. Niby to ta sama Świętokrzyska ale tak naprawdę inna. Tak jakbym znalazł się w tym samym miejscu ale w innym czasie, może w innym wymiarze.
Zatrzymałem się i rozejrzałem wokoło. Nie chciałem stracić tego momentu. Przegapić go w pośpiechu. Właśnie za to kocham Warszawę, za te chwile i miejsca, którymi potrafi obdarzać każdego, kto potrafi zatrzymać się w codziennym biegu i rozejrzeć się naokoło. Jesień w Łazienkach, feria barw w spadających liściach. Wiosna na Starówce obwieszczana przez rozkrzyczane wróble, zima w Parku Saskim i zaduma przy Grobie Nieznanego Żołnierza, te magiczne miejsca istnieją. Trzeba je tylko zauważyć, przybrać w odpowiedni czas i nastrój.
Kiedyś znajdowanie takich magicznych chwil w moim mieście przychodziło mi zdecydowanie łatwiej. Teraz zabiegany po prostu ich nie widzę.
Kocham Warszawe chociaż to trudna miłość. Warszawa nie jest perfekcyjnym, pocztówkowym miastem takim jak Praga czy Wiedeń. Warszawa to miasto bohaterskie a przez to i tragiczne. Za swoje bohaterstwo nie raz musiała płacić zniszczeniami, których efekty widać, aż do dziś. Warszawa to miasto niezeniszczalne. Pełne mocy, nieokreślonej siły. Tę tajemniczą siłę Warszawy opisał w roku 1948 Jan Parandowski. "Wiara w genius loci nie jest przesądem. Jest to symbol owej tajemniczej siły, którą posiadają pewne miejsca, wciąż odradzające się, nieśmiertelne. Nie miał tej siły Babilon, Niniwa, Kartagina, była ona w Rzymie, Atenach. Gdy po zrzuceniu niewoli tureckiej, rozważano, gdzie założyć stolicę niepodległej Grecji, król Otton wskazał Ateny. Wydawało się to absurdem. Ateny - to była garść lepianek, zamieszkanych przez nędzarzy, pod ruinami Akropolu. Lecz król się uparł i zwyciężył. Ateny bowiem, w swej pustce, były czymś więcej niż przestrzenią, na której można rozplanować ulice i wystawić domy. Były hasłem, zaklęciem magicznym, powołującym do życia geniusza tego skrawka tej spiekłej ziemi. Taki sam geniusz kształtuje losy Warszawy”.
Jej piękno, z którym wcale się nie afiszuje trzeba umieć odkrywać. Zejść z wytartych przez turystów szlaków. Nie ograczniczać się tylko do spacerów na trasie Starówka – Łazienki. Trzeba zapuścić się na Pragę, Sielce, Czerniaków, Żoliborz czy Wolę. Tam bije serce tego miasta. Serce, którego bicie możesz usłyszeć kiedy tylko zechcesz.
W swoim życiu przyszło mi mieszkać w wielu miejsach, na wiele lat opuściłem Warszawe i Polskę. Jednak w snach wracałem spowrotem. Spacerowałem po ulicach, jeździłem tramwajem. Miałem drugie życie. Takie zwyczajne, warszawskie życie. Tyle, że w śnie.
Cóż, nic nie trwa wiecznie i chwila, która tak mnie oczarowała również odeszła, tak samo jak przyszła – nagle, niespodziewanie. Cienie ułożyły się pod innym kątem, promienie słońca zamiast gzymsów na kamienicy oświetliły paskudną płachtę reklamy i czar prysł. Znowu znalazłem się na zatłoczonej, głośnej i obklejonej plakatami Świętokrzyskiej.
Przez tę dość długą chwilę zadumy nie trafiłem na pierwszy wykład. Jednak dzięki niej przypomniałem sobie za czym tak bardzo tęskniłem będąc na obczyźnie. Przypomniałem sobie, że jestem Warszawiakiem.

Archiwum. Napisalem to duzo wczesniej ale od czegos musze zaczac. Jak skoncze sesje to zaczne tworzyc.

Tak od swieta, żeby oderwać Czytelnika od świata polityki, tudzież wydarzeń szumnie nazywanych kulturalnymi, postanowiłem napisać o …. siłowni. Temat może nie tyle lekki, co na pewno nie angażujący zbyt wielkiej ilości szarych komórek (teoretycznie). Tak więc proponuję, żeby chociaż na sekundę odprężyć się, pozwolić impulsom elektromagnetycznym na małą przerwę w szaleńczym biegu pomiędzy synapsami, na małą przerwę na papieroska , czy też może raczej na szejka proteinowego.

Siłownię często postrzega się przez pryzmat ogolonych, wielkich karków, które to z braku innych zainteresowań, napędzani produktami przemysłu farmaceutycznego krajów byłej RWPG, pocą się wyciskając tony żelastwa.

Podobno punkt widzenia jest zależny od punktu siedzenia.

Kiedy jestem psychicznie zmęczony pracą, nie marze o niczym innym tylko o tym żeby wreszcie na chwilę wyłączyć przegrzany całodziennym główkowaniem mózg. Teoretycznie są ponoć lepsze formy relaksu. Chociażby taka joga czy też medytacja. Nie jestem ekspertem w tych dziedzinach, ale czyż nie chodzi tu o to samo?

Jedynie las i góry są w stanie tak bardzo mnie uspokoić jak siłownia. Niestety (może jednak stety, bo mieszczuch ze mnie straszny) przyszło mi mieszkać w mieście i do lasu jak i też do gór mam spory kawałek. Z powodu psich kup, wrzeszczących dzieci, miłośników biesiad pod chmurką, bombardujących odchodami gołębi i innych nieprzyjemnych czynników zewnętrznych, relaks w parku zupełnie odpada. Kiedyś Łazienki były taką oazą spokoju ale ostatnio przeładowane turystami zupełnie zatraciły swój urok.

Tak więc, jak już wspomniałem, ścigany natłokiem spraw bieżących, jazgotem telefonów, brzemieniem odpowiedzialności dorosłego człowieka, uciekam na siłownię. Buszując niedawno na stronach internetowych gazety WSD „Tworzywo”, znalazłem felieton na podobny temat. Niestety (dla mnie) autor użył bardzo dobrego porównania do dżungli, którego to z oczywistych powodów użyć nie mogę.

Chociaż z drugiej strony, chyba nie popełnię plagiatu korzystając w paru linijkach z tak dobrego pomysłu?

Niczym Tony Halik, maskując się dresem w trzy paski zagłębiam się w gąszcz amazońskiej dżungli. Wokół mnie ryki dzikich drapieżników (koledzy wyciskają na ławeczkach sztangi), gazele niespokojnie strzygąc uszami (tudzież oczami tylko że nie strzygąc ale strzelając na boki) obserwują otoczenie (raczej kanał MTV w telewizorze).

Niestety, muszę tu skończyć przepraszając jednocześnie autora poprzedniego felietonu. Chylę czoła przed pomysłowością i przepraszam za te parę słów. Nie mogłem opanować pokusy.

Kiedy ćwiczę, jedyne co absorbuje moją uwagę to praca mojego ciała. Pomalutku w organizmie zaczyna działać adrenalina i tak samo powoli zapominam o pracy i o ludziach, którzy tego dnia mnie zdenerwowali (a tych jest niemało). Złość i wszystkie moje negatywne emocję zmieniam w kropelki potu, które skapują na podłogę. Plask… i po kłopocie.

Dzięki temu, po półtora godzinnym wycisku jaki sobie funduję, wychodzę z nastawieniem do życia godnym Mahatmy Ghandiego.

Jest jeszcze drugi aspekt. Ktoś może nazwać mnie typowym samcem, ale według mnie każdy facet powinien uprawiać jakiś sport. Jesteśmy tak skonstruowani, potrzebujemy wysiłku fizycznego. Natura lub Bóg (niepotrzebne skreślić) obdarowały nas mięśniami, które w zamierzchłych czasach były gwarantem przeżycia. Polowanie na mamuty zastąpiło ślęczenie przed komputerami a ryzyko pożarcia przez tygrysa szablastozębnego zastąpiło ryzyko zawału. Brzuszki nam urosły i z myśliwych, czy też wojowników zmieniliśmy się w budynie.

Tak panowie, najwyższy czas uderzyć się w pierś, podźwignąć z krzesła cztery litery (plus kilka kilo nadwagi) i popracować trochę fizycznie. Nagrodą jest mocny sen i błysk podziwu w oczach partnerki.