środa, 17 lutego 2010

Felieton o Warszawie, tez archiwum

Wśród wielu wad jakie posiadam jest jedna, która w ostatnich dniach dość często daje o sobie znać. Otóż spóźniam się. Żeby ktoś nie pomyślał sobie, że ta wada nawiedziła mnie całkiem niedawno, spieszę z wyjaśnieniem, że tak nie jest. Spóźnialstwo praktykuję od bardzo dawna. Dokładnie to od momentu kiedy pierwszy raz poszedłem sam do szkoły. Według moich rodziców moje spóźnialstwo objawiło się znacznie wcześniej. Godzina w jakiej przyszedłem na ten świat to ósma zero pięć. Te pięć minut po ósmej prześladowało mnie cała podstawówkę, szkołę średnią, studia i każdą pracę jaką miałem.
Wygląda na to, że Wszechmogący wytyczając ścieżki życia jakimi podążać mi przyszło skierował móje kroki na ścieżkę „będziesz się wiecznie spóźniał”. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że na swój pogrzeb też się spóźnię.
Tak też było dzisiaj. Wstałem zdecydowanie za późno. Jak zwykle Morfeusz nie chciał mnie wypuścić ze swoich objęć. Żeby nie było nieporozumień, tych mniej zorientowanych w mitoligii greckiej informuję, że Morfeusz to bóg snu i marzeń sennych. Prysznic, szybkie śniadanie (obowiązkowe) i pędzę na uczelnię. Dzieki zrządzeniu losu pół roku temu zamieszkałem w Centrum Warszawy, na ulicy Marszałkowskiej, tak więc do szkoły daleko nie mam. Spacerkiem piętnaście minut. Nim się obejrzałem już byłem na Świętokrzyskiej. Lawirując między wszędobylskimi samochodami, prułem ostro przed siebie. Nagle chwila olśnienia, gra światła i cienia, magia chwili, niczym po dotknięciu czarodziejskiej różdżki ulica się zmienia. Tak w mgnieniu oka. Niby to ta sama Świętokrzyska ale tak naprawdę inna. Tak jakbym znalazł się w tym samym miejscu ale w innym czasie, może w innym wymiarze.
Zatrzymałem się i rozejrzałem wokoło. Nie chciałem stracić tego momentu. Przegapić go w pośpiechu. Właśnie za to kocham Warszawę, za te chwile i miejsca, którymi potrafi obdarzać każdego, kto potrafi zatrzymać się w codziennym biegu i rozejrzeć się naokoło. Jesień w Łazienkach, feria barw w spadających liściach. Wiosna na Starówce obwieszczana przez rozkrzyczane wróble, zima w Parku Saskim i zaduma przy Grobie Nieznanego Żołnierza, te magiczne miejsca istnieją. Trzeba je tylko zauważyć, przybrać w odpowiedni czas i nastrój.
Kiedyś znajdowanie takich magicznych chwil w moim mieście przychodziło mi zdecydowanie łatwiej. Teraz zabiegany po prostu ich nie widzę.
Kocham Warszawe chociaż to trudna miłość. Warszawa nie jest perfekcyjnym, pocztówkowym miastem takim jak Praga czy Wiedeń. Warszawa to miasto bohaterskie a przez to i tragiczne. Za swoje bohaterstwo nie raz musiała płacić zniszczeniami, których efekty widać, aż do dziś. Warszawa to miasto niezeniszczalne. Pełne mocy, nieokreślonej siły. Tę tajemniczą siłę Warszawy opisał w roku 1948 Jan Parandowski. "Wiara w genius loci nie jest przesądem. Jest to symbol owej tajemniczej siły, którą posiadają pewne miejsca, wciąż odradzające się, nieśmiertelne. Nie miał tej siły Babilon, Niniwa, Kartagina, była ona w Rzymie, Atenach. Gdy po zrzuceniu niewoli tureckiej, rozważano, gdzie założyć stolicę niepodległej Grecji, król Otton wskazał Ateny. Wydawało się to absurdem. Ateny - to była garść lepianek, zamieszkanych przez nędzarzy, pod ruinami Akropolu. Lecz król się uparł i zwyciężył. Ateny bowiem, w swej pustce, były czymś więcej niż przestrzenią, na której można rozplanować ulice i wystawić domy. Były hasłem, zaklęciem magicznym, powołującym do życia geniusza tego skrawka tej spiekłej ziemi. Taki sam geniusz kształtuje losy Warszawy”.
Jej piękno, z którym wcale się nie afiszuje trzeba umieć odkrywać. Zejść z wytartych przez turystów szlaków. Nie ograczniczać się tylko do spacerów na trasie Starówka – Łazienki. Trzeba zapuścić się na Pragę, Sielce, Czerniaków, Żoliborz czy Wolę. Tam bije serce tego miasta. Serce, którego bicie możesz usłyszeć kiedy tylko zechcesz.
W swoim życiu przyszło mi mieszkać w wielu miejsach, na wiele lat opuściłem Warszawe i Polskę. Jednak w snach wracałem spowrotem. Spacerowałem po ulicach, jeździłem tramwajem. Miałem drugie życie. Takie zwyczajne, warszawskie życie. Tyle, że w śnie.
Cóż, nic nie trwa wiecznie i chwila, która tak mnie oczarowała również odeszła, tak samo jak przyszła – nagle, niespodziewanie. Cienie ułożyły się pod innym kątem, promienie słońca zamiast gzymsów na kamienicy oświetliły paskudną płachtę reklamy i czar prysł. Znowu znalazłem się na zatłoczonej, głośnej i obklejonej plakatami Świętokrzyskiej.
Przez tę dość długą chwilę zadumy nie trafiłem na pierwszy wykład. Jednak dzięki niej przypomniałem sobie za czym tak bardzo tęskniłem będąc na obczyźnie. Przypomniałem sobie, że jestem Warszawiakiem.

1 komentarz:

  1. Uwielbiam felietony, eseje etc. Jeśli chodzi o twój, to trafiłeś w bliski mi temat. Cieszę się, że inni studenci też czasem patrzą na Warszawę. Szlifuj się w tego typu formie, nawet jeśli są jakieś drobne usterki to nie przestawaj i doskonal się w tego typu tekstach, bo masz naprawdę niezły start.
    Trzymam za ciebie kciuki:)

    OdpowiedzUsuń