środa, 17 lutego 2010

Archiwum. Napisalem to duzo wczesniej ale od czegos musze zaczac. Jak skoncze sesje to zaczne tworzyc.

Tak od swieta, żeby oderwać Czytelnika od świata polityki, tudzież wydarzeń szumnie nazywanych kulturalnymi, postanowiłem napisać o …. siłowni. Temat może nie tyle lekki, co na pewno nie angażujący zbyt wielkiej ilości szarych komórek (teoretycznie). Tak więc proponuję, żeby chociaż na sekundę odprężyć się, pozwolić impulsom elektromagnetycznym na małą przerwę w szaleńczym biegu pomiędzy synapsami, na małą przerwę na papieroska , czy też może raczej na szejka proteinowego.

Siłownię często postrzega się przez pryzmat ogolonych, wielkich karków, które to z braku innych zainteresowań, napędzani produktami przemysłu farmaceutycznego krajów byłej RWPG, pocą się wyciskając tony żelastwa.

Podobno punkt widzenia jest zależny od punktu siedzenia.

Kiedy jestem psychicznie zmęczony pracą, nie marze o niczym innym tylko o tym żeby wreszcie na chwilę wyłączyć przegrzany całodziennym główkowaniem mózg. Teoretycznie są ponoć lepsze formy relaksu. Chociażby taka joga czy też medytacja. Nie jestem ekspertem w tych dziedzinach, ale czyż nie chodzi tu o to samo?

Jedynie las i góry są w stanie tak bardzo mnie uspokoić jak siłownia. Niestety (może jednak stety, bo mieszczuch ze mnie straszny) przyszło mi mieszkać w mieście i do lasu jak i też do gór mam spory kawałek. Z powodu psich kup, wrzeszczących dzieci, miłośników biesiad pod chmurką, bombardujących odchodami gołębi i innych nieprzyjemnych czynników zewnętrznych, relaks w parku zupełnie odpada. Kiedyś Łazienki były taką oazą spokoju ale ostatnio przeładowane turystami zupełnie zatraciły swój urok.

Tak więc, jak już wspomniałem, ścigany natłokiem spraw bieżących, jazgotem telefonów, brzemieniem odpowiedzialności dorosłego człowieka, uciekam na siłownię. Buszując niedawno na stronach internetowych gazety WSD „Tworzywo”, znalazłem felieton na podobny temat. Niestety (dla mnie) autor użył bardzo dobrego porównania do dżungli, którego to z oczywistych powodów użyć nie mogę.

Chociaż z drugiej strony, chyba nie popełnię plagiatu korzystając w paru linijkach z tak dobrego pomysłu?

Niczym Tony Halik, maskując się dresem w trzy paski zagłębiam się w gąszcz amazońskiej dżungli. Wokół mnie ryki dzikich drapieżników (koledzy wyciskają na ławeczkach sztangi), gazele niespokojnie strzygąc uszami (tudzież oczami tylko że nie strzygąc ale strzelając na boki) obserwują otoczenie (raczej kanał MTV w telewizorze).

Niestety, muszę tu skończyć przepraszając jednocześnie autora poprzedniego felietonu. Chylę czoła przed pomysłowością i przepraszam za te parę słów. Nie mogłem opanować pokusy.

Kiedy ćwiczę, jedyne co absorbuje moją uwagę to praca mojego ciała. Pomalutku w organizmie zaczyna działać adrenalina i tak samo powoli zapominam o pracy i o ludziach, którzy tego dnia mnie zdenerwowali (a tych jest niemało). Złość i wszystkie moje negatywne emocję zmieniam w kropelki potu, które skapują na podłogę. Plask… i po kłopocie.

Dzięki temu, po półtora godzinnym wycisku jaki sobie funduję, wychodzę z nastawieniem do życia godnym Mahatmy Ghandiego.

Jest jeszcze drugi aspekt. Ktoś może nazwać mnie typowym samcem, ale według mnie każdy facet powinien uprawiać jakiś sport. Jesteśmy tak skonstruowani, potrzebujemy wysiłku fizycznego. Natura lub Bóg (niepotrzebne skreślić) obdarowały nas mięśniami, które w zamierzchłych czasach były gwarantem przeżycia. Polowanie na mamuty zastąpiło ślęczenie przed komputerami a ryzyko pożarcia przez tygrysa szablastozębnego zastąpiło ryzyko zawału. Brzuszki nam urosły i z myśliwych, czy też wojowników zmieniliśmy się w budynie.

Tak panowie, najwyższy czas uderzyć się w pierś, podźwignąć z krzesła cztery litery (plus kilka kilo nadwagi) i popracować trochę fizycznie. Nagrodą jest mocny sen i błysk podziwu w oczach partnerki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz